Różni ludzie mają różne marzenia. Moim było wzięcie udziału w DDTVN. Dlaczego akurat tutaj?
W sumie sama nie wiem. Być może dlatego, że kiedyś miałam okazję gościć w innych programach śniadaniowych, a wokół Dzień Dobry powstała taka legenda, że ciężko się jest tam dostać, że tylko wybrańcy pojawiają się w programie, a w paśmie weekendowym, to już w ogóle jest hit nad hiciory.
Aż tu nagle zadzwonił telefon i dostałam propozycję udziału w kuchni DDTVN. O tym, że pojawię się w programie wiedziałam prawie 2 tygodnie wcześniej, ale bałam się o tym mówić głośno, żeby nie zapeszać 🙂
Tym bardziej, że koncepcja mojego wystąpienia zmieniała się po drodze. Zmieniały się słodycze jakie miałam przygotować podczas programu. Z oryginalnego pomysłu został tylko tort 🙂
Początkowo miałam zaprezentować walentynkowe słodycze. Jednak po kilku dniach okazało się, że w Walentynki wystąpi Cleo i będzie robiła słodkości pasujące do jej najnowszego teledysku, więc tematy by się zdublowały. I tu powstała koncepcja słodyczy mocno czekoladowych, które nie będą konkurowały z tymi walentynkowymi, a będą fajnie nawiązywały.
Nie powiem, nawet się ucieszyłam, że napisałam wpis blogowy na temat czekolady, bo bardzo mi ta wiedza pomogła podczas programu.
Pomysł na same słodycze zmieniał się dwukrotnie. Ostatecznie wybraliśmy cake pops i cakesicles, a same przepisy wysłałam do produkcji w piątkowe przedpołudnie.
A praca przy programie wygląda tak:
Przed programem wysłałam maila z przepisami, z których korzystałam podczas programu oraz listę zakupów. Za wszystkie zakupy odpowiedzialna jest stacja tv. Przyniosłam jedynie ze sobą gotowy biszkopt i dodatki typu posypki, suszone kwiaty i.. różową czekoladę.
W trakcie pandemii nie ma na planie makijażystki, więc umalować trzeba się samodzielnie. I tu mały zonk, bo makijaż powinien być dosyć mocny, a ja na co dzień nie maluję się wcale, a fluidów i innych podkładów moja kosmetyczka nie widziała od 10 lat..
Tak więc w piątkowy wieczór pobiegłam do drogerii, gdzie kupiłam podkład, a przemiła pani tłumaczyła mi jak się powinnam malować. Na naukę nigdy nie jest za późno, prawda?
Najgorsze w tej całej przygodzie było to, że w studio musiałam być o 7, żeby poznać zasady panujące na planie i oswoić się z nowym miejscem.
Na planie dostępne są dwie kuchnie: ta, którą widać w telewizji i druga, na zapleczu, gdzie jest dostępna między innymi mikrofalówka i mikser (niestety nie planetarny). I tak sobie trzeba pobiegać między jedną kuchnią, a drugą. Mimo, że całe studio nie jest zbyt duże (i tu też się zdziwiłam, bo w tv wygląda na dosyć spore), to na planie zrobiłam ponad 7 tysięcy kroków 🙂
I mimo, że obsługa pokazała mi gdzie co jest, to i tak ciągle czegoś szukałam otwierając wszystkie szuflady i szafki. To, co normalnie zajmuje mi 10 minut, tam zajęło mi prawie 30 bo… 10 minut szukałam odpowiednich narzędzi.
Zapowiedziane były 3 wejścia. Jedno było nadprogramowe bo okazało się, że ktoś nie jest tam, gdzie powinien i padło hasło “idziemy do kuchni”. I tym sposobem byłam na wizji 4 razy 🙂
Cały program minął mi błyskawicznie i nie zdążyłam się obejrzeć, a był już koniec. I ten koniec wspominam najmilej, bo pojawiła się bardzo sympatyczna Margaret i Mariusz Kałamaga, który narobił szumu, zbił szklankę i wylał wodę na prowadzącą. Było dużo śmiechu i radości. Program poszedł gładko, więc wszyscy byli zadowoleni i szczęśliwi.
Tego dnia odebrałam mnóstwo telefonów i wiadomości z gratulacjami, a na wiadomości na instagramie odpisywałam jeszcze w niedzielę. Byłam szczęśliwa, że wszystko poszło po mojej myśli, że nie zaliczyłam spektakularnej wpadki (przejęzyczenie się nie liczy, prawda?), i że mam kolejne super wspomnienie na swoim koncie.
Ten romans z telewizją to była ekstra przygoda. Jestem z niej bardzo dumna.
Myślę sobie, że warto robić swoje i nie oglądać się na innych. Warto być wiernym swoim wartościom. Nigdy nie wiadomo, kto obserwuje Twoje stories, kto ogląda Twoje prace i komu wpadnie w oko Twój ostatni serduszkowy tort 🙂
0 komentarzy