Prowadzę swój słodki biznes od 10 lat. Są lepsze i gorsze momenty jak w każdej innej dziedzinie życia. Tak jak w macierzyństwie… są chwile szczęścia i takie, kiedy masz ochotę swoje dziecko wystawić na balkon (jeśli twierdzisz, że nie miewasz takich momentów, to czapki z głów). 😉
W biznesie jest tak samo, jak w życiu. Nie zawsze jest kolorowo, nie zawsze tęczowo. Kryzysy się zdarzają. Mniejsze bądź większe, ale są, a o tym, jak sobie z nimi radzę i jakie już w swoim biznesowym życiu przeszłam, będzie dzisiejszy wpis.
Moje naprawdę duże kryzysy były 3. Takie, które wywróciły mi świat do góry nogami i postawiły na moim biznesie znak zapytania.
Zbanowana strona internetowa
Swój biznes na samym początku opierałam na stronie www. Miałam na niej swoją ofertę, cennik, fajne zdjęcia i formularz kontaktowy. Super mi się to sprawdzało i nie czułam potrzeby zakładania fanpage na Facebook’u.
Strona była dobrze zrobiona, miała dobrze dobrane treści i świetnie to wpływało na pozycjonowanie.
Któregoś dnia postanowiłam wypozycjonować ją do pierwszego miejsca na stronie. Zapłaciłam za pozycjonowanie nie małe pieniądze, a w zamian dostałam… bana od Google’a.
Okazało się, że informatyk użył „czarnych linków” i pan Google się zdenerwował i zablokował wyświetlanie mojej strony. Klienci nie mieli szans, żeby mnie znaleźć. Prowadziłam biznes od niespełna 2 lat i nie wciąż byłam na etapie pozyskiwania nowych klientów. Taka blokada oznaczała powolną śmierć.
Z tej opresji wyszłam obronną ręką dzięki Facebook’owi i reklamie. Po pierwsze – końcu założyłam konto na Facebook’u. Po drugie – założyłam fanpage swojej pracowni. Po trzecie i najważniejsze – zatrudniłam agencję marketingową, która ustawiła mi reklamę.
Jej celem było dotarcie do klientów indywidualnych. Nigdy nie zależało mi na lajkach, serduszkach itp. Wiedziałam, że lajki nie oznaczają przychodu i nie wygenerują mi dochodów, a na tym mi tylko zależało.
Żebym mogła się utrzymać, opłacić lokal, ZUS, podatki itp. musiałam mieć przychody.
Reklama dotarła niskim kosztem do dużej grupy odbiorców, którzy o mnie nie słyszeli. Dzięki fajnym propozycjom (np. personalizowanym babeczkom na urodziny czy wieczór panieński) dałam moim nowym klientom pomysł na oryginalny prezent czy element zaskoczenia gości na przyjęciu.
To był strzał w 10!
Pewnie, gdyby nie kryzysowa sytuacja, nie wpadłabym na to, żeby zrobić taką reklamę. Dzięki niej pozyskałam sporą grupę klientów i bez problemu utrzymałam firmę. Przekonałam się też, że dobrze ustawiona reklama może zdziałać cuda.
Kawiarniane marzenie i mocne zderzenie z rzeczywistością
Odkąd pamiętam, chciałam mieć swoją kawiarnię. Takie miejsce, gdzie będzie pachniało kawą (kocham kawę miłością ogromną) i świeżo upieczonym ciastem drożdżowym, a moi goście będą cudownie spędzali czas na czytaniu ulubionych książek i graniu w scrabble. Okazja do własnego miejsca nadarzyła się kilka lat temu, kiedy poznałam fantastycznego człowieka, który właśnie chciał swoją kawiarnię zamknąć i ze względów rodzinnych wrócić do USA.
Dość szybko podjęłam decyzję (no bo nad czym tu się zastanawiać, prawda?) i zainwestowałam całe nasze oszczędności w swoje wymarzone, pachnące kawusią miejsce. Zrobiłam remont, kupiłam nowy sprzęt, cudniaste różowe talerzyki i kubeczki i bez żadnego planu, bez celu i bez pojęcia jak prowadzić taką kawiarnię zaczęłam działać.
Założenie było takie, że wszystko robię sama, z doskoku pomaga mi mąż, który na pieczeniu nie zna się wcale, a kawę tylko lubi pić (niekoniecznie robić).
Już z samego opisu wiecie, że to marzenie było skazane na porażkę, prawda?
Do mnie dotarło to po 4 miesiącach, kiedy wycieńczona zemdlałam na ulicy. Wtedy dopiero zorientowałam się, że śpię mniej więcej 4h na dobę, że źle się odżywiam i nie mam kompletnie na nic czasu.
Kawiarnia przynosiła zyski, z których byłam zadowolona, ale nie chciałam zarabiać kosztem swojego zdrowia. Musiałam podjąć męską decyzję.
I zdecydowałam, że… zamykam kawiarnię.
Wtedy nie byłam gotowa na zatrudnienie osób do pomocy.
Nie wiedziałam kompletnie jak się do tego zabrać, nie potrafiłam zaufać nikomu na tyle, żeby powierzyć swoją wiedzę, swoje przepisy, nad którymi tak długo pracowałam.
Wolałam zamknąć lokal niż kogoś zatrudnić.
Teraz zrobiłabym to wszystko zupełnie inaczej. Mając wiedzę, jaką mam teraz, widzę, ile błędów popełniłam, ale czasu nie cofnę.
Z tej bolesnej lekcji wyszłam obronną ręką dzięki szybkiej reakcji. Gdyby nie to, tkwiłabym w tej chorej sytuacji, nie wiem jak długo i z jakim skutkiem.
Zamknęłam kawiarnię po pół roku działania i wróciłam do sprawdzonego modelu pracowni i robienia słodkości na indywidualne zamówienie.
I w takim systemie pracuję do dziś i nie zamienię pracowni ani na cukiernię, ani na kawiarnię. Jestem zadowolona z tego, co mam. 🙂
Coronavirus
Trzeci kryzys dzieje się właśnie teraz. Dostaję od Was setki zapytań, jak działam, czy w ogóle działam, jak się odnajduję w tej sytuacji.
Kiedy gruchnęła informacja (w środę), że od dnia następnego zamykane są szkoły, przedszkola i żłobki, nie czekając na reakcję swoich klientów, chwyciłam telefon i dzwoniłam do wszystkich po kolei, żeby potwierdzić zamówienia, które miałam wykonać do końca tygodnia. W środę i czwartek przekładamy torty.
Jeżeli ktoś zrezygnował w środę, to nie ponosiłam dodatkowych kosztów. Wiedziałam, że muszę wziąć sprawy w swoje ręce, bo moi klienci w tej chwili myślą o tym, czy pójdą następnego dnia do pracy, z kim zostawią swoje dziecko. Mają tysiąc myśli na sekundę, ale niekoniecznie będą myśleli o tym, czy powinni już teraz zrezygnować z tortu, czy może zostawią to do odhaczenia na kolejne dni.
Okazało się, że dwa zamówienia firmowe, które miałam wpisane w kalendarz, zostają zmniejszone. Część klientów zrezygnowała ze swoich tortów.
Od następnego dnia pracowałam sama. Wszystkie zamówienia przygotowałam sama i sama je później dostarczałam do klientów.
Kolejny tydzień obfitował w działania pod tytułem: minimalizacja kosztów. Udało mi się od mojego najemcy wynegocjować niższą stawkę czynszu za marzec, zawiesiłam publikację wszystkich reklam na Facebook’u i Instagram’ie
Od tego czasu pracownia jest zamknięta. Siedzimy grzecznie w domach i czekamy na rozwój wydarzeń. Oczywiście są straty (może jeszcze nie w marcu, bo połowa miesiąca była pracująca) i zdaję sobie z tego sprawę. Trzeba zapłacić ZUS, pensje, lokal. Całe szczęście mam odłożone pieniądze na czarną godzinę i teraz nadszedł czas, żeby do tych zapasów sięgnąć.
To, co jest na plus (bo w każdej sytuacji są jakieś plusy): moi klienci weselni z kwietnia i maja przekładają swoje przyjęcia na jesień: wrzesień, październik, listopad. Oznacza to, że sezon weselny się wydłuży i zyski będą, ale trochę później niż się ich spodziewałam.
Część klientów rezerwuje terminy na kolejne miesiące i wpłaca zadatki (a nawet całe kwoty) na torty. Jestem przyzwyczajona do rezerwacji na miesiąc do przodu, ale nie na 4. Jest to bardzo miłe i świadczy o tym, jakich świadomych mam klientów.
„Wolny” czas wykorzystuję na czytanie, przerobienie kursów online, które kiedyś kupiłam, a nie miałam czasu, żeby do nich zajrzeć. Spędzam czas z dzieciakami, piekę, układam nowe przepisy do ebooka ze słodkościami na słodki stół, staram się odpoczywać „na zapas” i nie myśleć za dużo o tym, co się dzieje wokół.
Jeżeli chcesz otworzyć swój biznes i nie wiesz, czy teraz jest na to czas, to nie odkładaj marzeń na półkę, tylko przygotuj sobie grunt: zrób ofertę na torty weselne, na candy bary, zgromadź wszystkie potrzebne dokumenty, naucz się jak ustawić dobrze reklamę na Facebook’u i Instagram’ie (kurs online znajdziesz TUTAJ), przygotuj się na wejście na rynek już teraz.
Wierzę, że ta sytuacja dzieje się po coś… ale tego dowiemy się zapewne za jakiś czas.
Super artykuł, na pewno wielu podniesie na duchu. Pozdrawiam serdecznie.